Multitalent, który już zawsze będzie się kojarzył z idiotką Geum Jan Di. To dość niedorzeczne, kiedy w komentarzach przy postach na jej temat można znaleźć bezpośrednio skierowane do niej laudacje, ale zaczynające się „kochana Jan Di…”. To dla mnie największy paradoks dotyczący postaci Goo Hye Sun – rzuca się w wiele dziedzin sztuki, próbując dowieść swojej różnorodności i podziwu w stosunku do da Vinci (jego żeńską wersją nigdy nie będzie…), ale i tak jej największym sukcesem pozostaje zagranie głównej roli w gniocie dla nastolatek, gdzie dla roli aż za bardzo obniżyła swój poziom, wyglądając jak gimnazjalistka, a nie jak licealistka/studentka.
Nazwisko Goo Hye Sun zawsze będzie mi się kojarzyć z dwoistościami i kontrastem. Jednocześnie jest inteligentna, a wygląda jak słodka idiotka. Grała w wielu sageukach, ale popularność przynoszą jej głupawe romanse. Zamiast debiutować rolą w filmie, co, myślę, jest marzeniem każdego dramowego aktora i gwiazdki, zajęła się reżyserią i okazuje się teraz, że nie był to jednorazowy wyskok. Ludzie albo ją kochają, albo nienawidzą.
Aktorka…
Goo Hye Sun pochodzi z pierwszej generacji ulzzangów, kiedy dopiero formowało się to zjawisko, a teraz wielu jak ona stało się prawdziwymi gwiazdami showbiznesu – aktorki Nam Sang Mi i Park Han Byul, Jooyeon z After School… W tej chwili jestem ciut niechętna nazywać ją aktorką, bo jeśli zawód ten ogranicza się jedynie do pokazywania się w dramach, to byle gwiazdeczka z girlsbandu może tak być nazywana… Mimo, że to pierwszy i chyba najważniejszy zawód Goo Hye Sun ze wszystkich rzeczy, które robi, to trudno mówić mi o jej talencie, głównie dlatego, że widziałam jedynie niesławne „Boys Before Flowers”. Może nawet nie mam prawa jakkolwiek ją w tej dziedzinie oceniać…
Wyobrażam sobie jak gra w sageukach niewinną, delikatną niewiastę, melodramatycznie krzyczącą „naeuri” za swoim ukochanym… Hmm, chyba właśnie ją oceniam. Tak czy siak zagrała w trzech takich produkcjach: „Ballad of Seo Dong” (SBS, 2005), „King and I” (SBS, 2007) oraz „Strongest Chil Woo” (KBS, 2008), gdzie za tę drugą zdobyła nagrodę dla najlepszej debiutantki (która moim zdaniem jest zawsze największym absurdem – dają ją najczęściej ludziom, którzy debiutantami wcale nie są, ale nigdy nie mieli tak popularnej roli, więc trzeba nagrodzić, ale przy okazji nie marnować na takiego Excellence czy innej nagrody, którą można by połechtać większe gwiazdy…). Debiutowała oczywiście w sitcomie, jak wielu („Nonstop 5”, MBC, 2005). Gorącą gwiazdą sezonu stała się po codziennym tasiemcu „Pure 19” (KBS, 2006), gdzie wcieliła się w radosną i niewinną czyli bardzo koreańską wieśniaczkę Yang Guk Hwa (również nagroda dla debiutantki, przecież stacje nie liczą dorobków u konkurencji).
Po tym wszystkim stała się ikoniczną Geum Jan Di z „Boys Before Flowers”. Nie mam pojęcia, kto wymyślił, żeby ją obsadzić w tej roli, patrząc na jej dotychczasowy dorobek… Goo Hye Sun przecież nigdy nie była bohaterką komedii romantycznej, poza tym znajdzie się wiele innych baby-face, więc zostanie to dla mnie już zawsze wielką tajemnicą. Zdobyła wtedy oczywiście najwięcej nagród w swoim życiu. Uważam, że to tylko i wyłącznie jechanie na popularności dramy, bo nigdy nie sądziłam, że na jakąkolwiek zasługuje tą rolą.
Prawdę mówiąc nienawidziłam Goo Hye Sun, bo patrzyłam na nią tylko przez pryzmat tej roli, a wizerunku idiotki dopełniło jej pojawienie się na gali KBSu ubranej w szkolny mundurek Jan Di, kiedy przecież obowiązują powłóczyste suknie na czerwonym dywanie. Dodając do tego jeszcze jej wiek, wydawała mi się strasznie niedojrzałą gwiazdą z niewiadomego powodu, nie mogłam uwierzyć opiniom, które nazywały ją jedną z najbardziej wszechstronnych aktorek Korei… Trochę wstyd się przyznać, ale postanowiłam ją polubić, kiedy dowiedziałam się, że jest w YG Entertainment. I żeby nie było – istnieją dobre powody, dla których cenię Goo Hye Sun, mimo że faworyzuję YG Family. Dlatego czekam z niecierpliwością na napisy do dramy „Musical” – może wreszcie trafi się Hye Sun poważniejsza rola pasująca do jej wieku? Tajwańską adaptację mangi „Zettai Kareshi” traktuję trochę z buta (jedno z gorszych shoujo, jakie przeczytałam w życiu), ale pewnie i tak obejrzę z jej powodu i dość lubianego przeze mnie Jiro Wanga z Fahrenheit.
Pisarka…
Rok 2009 był dla Hye Sun gorączkowy – cały ten szał wokół „Boys Before Flowers” i związany z nimi nawał reklam z najgorętszymi ówcześnie gwiazdkami, a ona napisała w ciągu czterech miesięcy kręcenia dramy powieść. Nic specjalnego, życie uczuciowe dwudziestoparoletniej dziewczyny, ale „Tango” stało się bestsellerem, choć wcale się nie dziwię, wszystko to magia nazwiska. Mimo to, kiedy tylko przeczytałam, że książka jest chwalona za kwiecisty styl, wiedziałam że to nie wyżyny literatury, choć znając Goo Hye Sun, pewnie próbowała. „Tango” nie przeszło nawet standardowej drogi do wydania powieści – Hye Sun nie miała edytora ani recenzenta przed wydaniem jej, dlatego powieść z pewnością jest niedoskonała, ale jeśli wierzyć na słowo javabeans, najbardziej poważanej przeze mnie blogerki z dramabeans, to nie jest zła książka. Tylko przeintelektualizowana.
I don’t know how to drink coffee.
No, I don’t know how to make it. That’s something I can do even if I don’t know how to drink it. The coffee I make doesn’t taste good. So I can’t understand it.
It doesn’t matter. Whether it’s coffee, or medicine. It’s because I don’t really understand that bitter taste. I don’t want to know it, and I don’t want to familiarize myself with it. Furthermore, I don’t intend to enjoy it in the least.
“Why do, why do I?”
Today too, it repeats that question to me.
Isolation and loneliness, tears and suffering. “Why do I?” Do I have to know that bitter pain that conveys those types of feelings?
To me — no, to us — there are these things that make us vicariously aware of the unfamiliar pain of things like surgery or funerals. But they can’t make us know that “nature of pain.” That “pain” becomes my lot.
The person who makes the coffee doesn’t know its bitterness. Only the people who drink that coffee know its bitter taste. People with only shells don’t know. The pain of the contents inside. I keep that pain untouched within me. And I must endure those things. People say that’s reality. I can’t accept that reality.
“Why do I, why do I?”
Today too, it repeats that question to me. Why do I have to familiarize myself with the bitterness of coffee? Why do I have to familiarize myself with the bitterness of reality? Do I have to keep encountering pain to get that bitterness to change to sweetness?
I can’t accept it. This reality.
I don’t know how to drink coffee. How to make it, or why. I don’t know. I really don’t know.
Reżyserka…
Tekst powyżej to pierwszy rozdział „Tanga” w szybkim tłumaczeniu javabeans. Sama metafora związana z gorzkim smakiem kawy spodobała mi się, ale język jakim posługuje się Goo Hye Sun jest sztucznie przystrojony, pseudointelektualny i strasznie męczący tymi wszystkimi powtórzeniami. To dosłownie jej tendencja, ponieważ filmy, które reżyseruje, ale również sama pisze do nich scenariusze, są na to samo kopyto.
Goo Hye Sun zadebiutowała jako reżyserka (oczywiście w słynnym 2009) czternastominutowym filmem krótkometrażowym „The Cheerful Caretaker” aka „The Madonna”, ale jeszcze przed „Boys Before Flowers”. Faktem jest, że zaczęła prace nad filmem podczas „Strongest Chil Woo”, bo wielu zarzuca jej wykorzystywanie chwilowej sławy dramy do wypuszczania własnych projektów. Filmu nie widziałam, bo znalazłam online tylko uszkodzoną wersję, której cały czas obraz się zacinał. Myślę, że „Cheerful Caretaker” było świetnym pomysłem – nie ryzykujesz wtopienia tylu pieniędzy, co w porównaniu z filmem pełnometrażowym i jest to produkcja w pełni artystyczna, bo na pewno nie przyniesie zysków. W 2010 Goo Hye Sun wypuściła również drugi film – czterominutowe „You” z Nam Sang Mi, według mnie prawdziwą aktorką spośród wszystkich ulzzangów. W krótkim metrażu świetnie sprawdza się jej pseudointelektualna maniera, ponieważ nie zdążysz się zmęczyć… A tak niestety było z „Magic”.
Ten film, znany chyba bardziej pod koreańskim tytułem „Yosul”, jest pełnometrażowym debiutem Goo z 2010 roku. Pięknie nakręcony iście koreański melodramat nie zyskał jednak pochlebnej opinii, ponieważ przedstawiając wszystkie cechy twórczości Goo Hye Sun, nie udało się oszukać odbiorcy jak w przypadku filmów krótkometrażowych czy książki – „Magic” jest filmem nudnym i właściwie bez fabuły, jednak jest również na tyle piękny, że na pewno stałby się hitem, gdyby grały w nim jakieś ciacha, idole nastolatek. Innego sposobu nie ma, bo Goo Hye Sun nie jest żadnym Wong Kar Waiem czy Kim Ki Dukiem. Jeszcze. Cięta recenzja z The Korea Times (do przeczytania tu) wydaje mi się bardzo odpowiednia – mimo wszystko uznają, że Goo Hye Sun ma jakiś talent…
Kompozytorka…
Ja uważam, że ze wszystkiego najlepiej wychodzi jej muzyka, która niestety jest najbardziej na uboczu jako urocze hobby do zabawiania ludzi w telewizji. Jako artystka z YG Entertainment, Goo musiała mieć jakieś lekcje śpiewu, właściwie w każdej innej wytwórni by miała, ponieważ teraz najpierw się sprawdza czy dziewczyna nadaje się do girlsbandu, a jeśli nie, to ewentualnie myśli się o karierze aktorskiej. Smutne.
Kiedy byłam jeszcze w okresie nienawiści do Goo Hye Sun świeżo po „Boys Before Flowers”, widziałam odcinek Peppermint z jej udziałem, gdzie próbowała rapować w duecie z Seungrim z BIGBANGU. Zrobiło to na mnie bardzo złe wrażenie (jeszcze była ubrana jak Jan Di), dlatego nie wierzyłam tym, którzy w internecie zachwycali się jej talentem. Widząc jednak ostatnio fragmenty jakiś starych variety shows, gdzie Goo próbowała zwrócić na siebie uwagę gości, śpiewając balladę, doszłam do wniosku, że w takim przeciętnym girlsbandzie mogłaby być nawet lead vocalist, jej głos ma tylko tę wadę, że jest zbyt dziewczęcy, przez co cienki.
Nie trudno jednak zgadnąć, że Goo Hye Sun na fali swojej popularności w 2009 wydała płytę… która zostaje jedną z najmilszych niespodzianek w kpopie. „Breathe” to album z gatunku new age, wyłącznie z instrumentalnymi kompozycjami na fortepian i bonusową wersją wokalną jednej ze ścieżek z gościnnym udziałem wspaniałej Gummy – posłuchajcie Around the Valley! Kompozycja muzyki okazuje się być dla mnie największym talentem Goo Hye Sun, która sprawiła, że nie mogę przestać słuchać „Breathe”, a w filmie „Magic” był to element, dzięki któremu obejrzałam ten słaby film do końca – spontaniczne sceny muzyczne były rzeczywiście magiczne.
I tylko człowiek…
Goo Hye Sun tytułuje się wszystkimi zawodami, przy podpisie w telewizji czy jakiś wywiadach zawsze widnieje aktorka-reżyserka-kompozytorka-pisarka-artystka, niż tylko samo aktorka. Często pobłaża się idolom, którzy próbują innych rodzajów sztuki. Goo Hye Sun łatwo powoduje ten sztuczny zachwyt w programach rozrywkowych, ale krytyka najczęściej nie prawi jej komplementów. Antyfani wytykają jej, że robi tak dużo, że w niczym nie jest dobra, ale sama Goo Hye Sun to przyznaje… Może jest człowiekiem renesansu, ale na pewno nie geniuszem jak Leonardo da Vinci, którym się inspiruje.
Ja ubolewam, że nie traktuje się jej poważnie, poza tymi chwilami krytyki. Przygotowując się do pisania tego tekstu, poświęciłam dużo czytaniu jej najróżniejszych biografii, archiwalnych newsów, komentarzy i wywiadów, ale właściwie nikt nie próbuje zajrzeć w nią głębiej, ludzie tylko powtarzają jak papugi „tak, Goo jest utalentowaną osobą, przecież tyloma rzeczami się zajmuje!”. Ja nie wiem, czy w Korei nie ma gazet z rodzaju Przekroju, które usiadły by z gwiazdą i porozmawiały o czymś konkretnym? Większość wywiadów wygląda jak kwestionariusze….
W tym tekście zabrakło części nazwanej „artystka”. Specjalnie nie chciałam wyróżniać wystawy, jaką Hye Sun miała w 2009, bo malarką z pewnością nie jest, raczej ilustratorką. Zaczęło się od album jacket do albumu Gummy „Comfort”, potem były ilustracje do książki „Tango” (które swoją drogą nie miały nic wspólnego z fabułą), a skończyło się na wystawie tychże ilustracji pod tym samym tytułem, co powieść. Goo Hye Sun z pewnością ma talent artystyczny, ale nic nie czuję, patrząc na jej obrazy – są puste, bez przekazu, tylko „ładne”.
Jak już wspominałam, to jej chroniczna dolegliwość – wszystko co robi jest piękne, ale nie ma głębi. Myślę, że musi jedynie dojrzeć artystycznie, bo trudno oczekiwań nie wiadomo czego po dwudziestolatce, która na razie zwyczajnie eksperymentuje. Zdaje się, że jednak złapała reżyserskiego bakcyla, bo w zapowiedziach jest jej drugi pełnometrażowy film „The Peach Tree”. I dobrze. Bo żeby ciągnąć dalej tyle rzeczy na raz, trzeba być trochę samolubnym i narcystycznym, żeby w siebie uwierzyć. Jak James Franco. Tyle że on przynajmniej jest naprawdę dobrym aktorem, a ja wciąż tylko czekam na rolę, w której Goo Hye Sun mi udowodni swoją wartość. Ale czy tak się da w kdramalandzie? Niemal bez przerwy ją krytykuje w całym tym artykule, a jednak ją UWIELBIAM. Chyba bez powodu.