Dzień 4 festiwalu czyli czwartek. Wreszcie jakiś luźniejszy dzień, bo nie musiałam marnować tyle czasu na siedzenie przy gali Mnet Music Awards, jak w środę, ani też nie poszłam na jeden z filmów, o czym wspomniałam w relacji poprzedniego dnia. Co zatem wyszło z mojego godzenia się z Hong Sang Soo?
Sprawa wygląda tak – byłam uprzedzona do twórczości tego reżysera, chociaż tak naprawdę widziałam zaledwie jeden jego film, „The Day He Arrives”. Nie lubię przegadanych filmów, wciągające „Przed wschodem słońca” jest wyjątkiem, dlatego z góry nie starałam się nawet zrozumieć ludzi, którzy są zachwyceni filmografią charakterystycznego Hong Sang Soo. Że niby jego filmy są komediami? Dobre mi sobie…
Jednak prezentowane w Kinie Kultura „Hill of Freedom” rzeczywiście okazało się być zabawne! Widownia przez cały czas chichotała, widząc sztywne sytuacje, pijane sytuacje, prostą, wręcz zbyt prostą narrację głównego bohatera, no i oczywiście słysząc nie najlepszy angielski całej obsady, gdyż z tego powodu, że główną rolę zagrał Japończyk Kase Ryo, reszta koreańskich aktorów musiała porozumiewać się z nim właśnie w języku angielskim. Znając rzeczywisty poziom tego języka wśród ludzi po pobycie w tym kraju, dziwny akcent wcale aż tak mnie nie bawił, a byłam wręcz zdumiona, ponieważ sama takich rzeczy w Korei nie widziałam, chyba że strony ludzi, którzy byli kiedyś zagranicą. Mimo to całkiem nieźle się bawiłam przy, jak wierzyć recenzjom, najlżejszym filmie Hong Sang Soo. Zdecydowanie pomógł też fakt, iż znałam dokładnie całą obsadę, na czele z Kase Ryo, który zagrał m.in. w bardzo lubianej przez mnie dramie „SPEC”.
Temu seansowi nie towarzyszyły żadne inne wydarzenia, a samo „Hill of Freedom” miało niewiele ponad sześćdziesiąt minut. Zatem mogłam się tylko zastanawiać, jak wyglądało spotkanie z „Cat Funeral” i jego reżyserem w Kinie Muranów, które pominęłam tak samo jak „Snowpiercera” w środę (ale ten film widziałam już dwa razy – na komputerze i w Multikinie)… Powiem szczerze, że jakoś niespecjalnie ciągnęło mnie do tego filmu, nadrobię go może w ten weekend… Postanowiłam jednak zrobić coś „bardziej produktywnego” tamtego dnia poza siedzeniem przy blogu, więc pomyślałam sobie, czemu by nie skorzystać z całej oferty festiwalu?

Osobno w Centrum Kultury Koreańskiej miała miejsce wystawa plakatów oraz innych materiałów związanych z koreańskimi filmami, chociaż muszę przyznać, że byłam nieco rozczarowana, że ograniczyła się tylko do pokazywanych w ramach festiwalu tytułów. Z drugiej strony doskonale to rozumiem – pewnie dostano pozwolenie na wykorzystanie tylko tych materiałów.
Na ściankach zaprezentowano międzynarodowe plakaty filmów wraz z kilkoma kadrami, a także puszczano różne programy i behind the scenes, natomiast dzięki projektorowi wyświetlano na ścianie teledyski do puszczanej muzyki filmowej. Towarzyszyła ona wielu pokazom, zdążyłam się zorientować, ale przyznam, że był to dla mnie lekki zgrzyt, kiedy między różnymi balladami i indie raz po raz rozlegał się taneczny hiciorek I’m In Love od Junho z 2PM, który był zawarty w soundtracku „Cold Eyes”.
W sumie taka wystawa świetnie wyglądałaby w kinach, w których odbywały się pokazy, ale rozumiem, że nie było miejsca na coś takiego. Tak więc cała wycieczka do Centrum, aby zobaczyć tylko kilka tych rzeczy, byłaby bezsensowna, gdybym tylko nie miała go w zasięgu pieszym, ale tak czy siak pracujące tam panie sprezentowały mi pakiecik pocztówek i zakładek. Ładny gratis.
Widać, że organizatorzy postarali się, jak mogli, choć zawsze pozostaje jakiś niedosyt oraz wyobrażenia, co by było, gdyby Warsaw Korean Film Festival był o wiele większą, ważniejszą imprezą niż tylko ciekawostką, którą tak naprawdę jest. Po trzech dniach muszę stwierdzić, że nie ani razu nie poczułam przynależności do jakiegoś „wydarzenia”, tylko bardziej branie udziału w zwykłych pokazach filmów w kinach niezależnych. Chciałabym jednak zauważyć, że widownia na „Hill of Freedom” wydała mi się dużo młodsza niż dotychczas…