Moja dotychczasowa historia z Festiwalem Filmowym Pięć Smaków to dużo chcenia, a mało robienia. Pierwszy raz dowiedziałam się o nim w liceum, kiedy pokazy pozafestiwalowe odbywały się właśnie w Katowicach, dlatego na pierwszym roku swoich studiów rzuciłam się jak na mięso, kiedy pokazy przywędrowały do Poznania, a edycja skupiała się akurat na filmach koreańskich. Obecnie zaniechano już poświęcania danych edycji jakiemuś państwu, ale pomimo braku tak mocnego koreańskiego wątku, który byłby dobrą wymówką na wspominanie o tym wszystkim na blogu, Pięć Smaków wciąż było przez tyle lat czymś, w czym zdecydowanie chciałabym wziąć udział.
W zeszłym roku pojechałam na weekend do Wrocławia, gdzie w kinie Nowe Horyzonty (i tylko tam niestety) odbywają się od lat dodatkowe pokazy, ale cały wielki plan nie wypalił z powodu braku biletów i ze wszystkiego obejrzałam tylko bardzo „zabawne” dla ówczesnego widza „A Better Tomorrow” Johna Woo. Nie mówię, że się źle przy tym bawiłam… W tym roku jednak zacisnęłam zęby i rzeczywiście ruszyłam się do Warszawy. Sama. Za swoje pieniądze. By spać, jeść i oglądać filmy. Oto wrażenia z pierwszej połowy festiwalu czyli czterech dni.
Ogólnie odczuwam ogromny przeskok między Warsaw Korean Film Festival, na którym byłam dwa tygodnie temu, a 10. edycją Pięciu Smaków, ale jest to nieuniknione, ponieważ jak porównywać raczkujące przedsięwzięcie z prawdziwym festiwalem, który ma sekcję konkursową, retrospektywę, inne pokazy, rozmowy z gośćmi, no i napakowany repertuar? Niemniej wszystko jest dla mnie nowe… Żyję od filmu do filmu, nie rozstaję się z ulotką z programem i bezustannie sprawdzam swoje plany, a drogę między Muranowem, a Kinoteką przebywam z zamkniętymi oczami.
Zdarzało mi się nieraz zmarnować cały dzień w łóżku i oglądać do ośmiu filmów w ciągu jednego dnia, ale te wymagające większego wysiłku intelektualnego i ograniczona pozycja siedzenia sprawiają, że jestem po całym dniu wykończona, choć szczęśliwa. Gubię rachubę czasu, ale za to nie myślę o pracy czy innych obowiązkach. Ludzie się dziwią, że specjalnie przyjechałam tylko na festiwal. Wiecie, że nie miałam wcale wakacji w tym roku?
Tegoroczna edycja zawiera sekcję konkursową, która skupia się przede wszystkim na ukazywaniu realistycznych obrazów danych państw i problemów społecznych… ale po paru takich seansach wszystko wydaje mi się z grubsza podobne do siebie. Być może to kwestia rejonu świata. Najbardziej byłam podekscytowana wizją retrospektywy japońskiego reżysera Sion Sono, ponieważ wybrano do niej akurat te filmy, których nie widziałam! Jednak jak na razie nie było tak, jak się spodziewałam, więc myślę, że zaczęłam go lubić od złego tytułu, ale o tym później…
Kolejne sekcje specjalne to kino Korei Północnej, które oczywiście intryguje, ale jednocześnie podchodzę do tego bardzo ostrożnie, pokazy specjalne, w ramach których obejrzałam premierowo „Yourself and Yours” (tyle Hong Sang Soo w tym roku!), kino grozy, w którym znalazły się koreańskie filmy, które dawno już widziałam i zrecenzowałam, odrestaurowane klasyki i mały blok poświęcony tematowi katastrofy w Fukushimie. Innymi słowy bardzo dużo kina Azji Płd-Wsch, z którym mam marginalny kontakt, dużo Japonii, a mało mainstreamowej Korei czy Hongkongu. To zupełnie inne wyzwanie niż festiwal filmów koreańskich, które prawie wszystkie widziałam…
Festiwal stał się dla mnie inspirujący w paru kwestiach, ale o tym może napiszę w drugiej i ostatniej części relacji z niego. Chciałabym się podzielić paroma myślami dotyczącymi obejrzanych filmów, zupełnie jakby przypieczętować czymś moje dni w Warszawie. Kolejność chronologiczna – taka, w jakiej widziałam filmy:
„Droga do Mandalay” / „The Road to Mandalay” (2016)
Film tajwańsko-birmański w reżyserii Midiego Z o dwojgu imigrantów z Birmy, którzy nielegalnie przedostają się do Tajlandii i próbują tam zarobić. Nie wiem czy to dlatego, że to był pierwszy film, jaki widziałam i byłam wtedy najświeższa, ale jak na razie jest to tytuł, który chyba najbardziej zapadł mi w pamięć z tych konkursowych (i z tych dramatyczno-obyczajowych, bo „Interchage” to inna bajka…). Ma z tym związek szokująca końcówka, ale też pogłębiająca się w trakcie beznadziejność sytuacji bohaterów, którzy próbują dostać pozwolenie na pracę, a wszystko staje im na drodze.
Słyszałam o tym filmie wcześniej, więc kiedy był zapowiadany wraz z ciekawostkami na jego temat, od razu mi się przypomniał skandal odtwórcy głównej roli Kai Ko, który został aresztowany za palenie marihuany w szczytowym momencie swojej kariery, kiedy był idolem kobiet po takich filmach jak „You Are The Apple of My Eye” czy seria „Tiny Times”. Sama widziałam z nim przeurocze „When A Wolf Falls In Love With A Sheep”, dlatego kontrast między tym, a rolą birmańskiego robotnika z fabryki był uderzający.
„Ostatni mistrz” / „The Master” (2015)
Chiński film sztuk walki w reżyserii Xu Haofenga. Mimochodem bardzo śmieszny, w stylu deadpan. Szczegóły fabuły były dla mnie nieco zagmatwane, ale przecież nastawiałam się tylko na sceny akcji i przysłowiową rozwalankę, więc nie przeszkadzało mi to. Aktorów kompletnie nie znałam, reżysera też nie, film może zdobył kilka nagród technicznych, ale posiadał niesamowity klimat… Tiencin, lata 30., a więc czasy rewolwerów i meloników, a bohaterowie walczyli na gołe pięści i noże, które były tak wymyślne, że chyba widziałam je w anime…
„Zwyczajna rodzina” / „Ordinary People” (2016)
Filipiński dramat o nieco dokumentalizowanej formie w reżyserii Eduardo Roya Jr. o dwójce bezdomnych nastolatków, którym niedawno urodziło się dziecko. Zostaje ono porwane przez transwestytę, który próbuje zakolegować się z główną bohaterką i jej pomóc i cała reszta to gorączkowe poszukiwanie niemowlaka, który mógł zostać sprzedany. Sprawa dociera nawet to mediów, ale jak można się spodziewać, film kreśli bardzo ponury obraz filipińskiego marginesu, który tak naprawdę nikogo nie obchodzi.
To chyba pierwszy filipiński film, jaki widziałam w ogóle, ale jakoś wydawał się znajomy… W festiwalowych materiałach nawet pokuszono się o stwierdzenie, iż jest to thriller, ale już parę razy narobiłam sobie przez to zbyt wysokich oczekiwań… „Zwyczajna rodzina” nie jest thrillerem, może tylko w teorii, ale nie dostarcza żadnego dreszczyku emocji. Film wręcz wydaje się być celowo surowy i zdystansowany poprzez materiały z kamer przemysłowych.
„Jestem Sion Sono!” / „I Am Sion Sono!” (1985)
Półgodzinny krótki metraż, będący debiutem Siona Sono na domowym budżecie. Według mnie może znaleźć zastosowanie tylko i wyłącznie jako ciekawostka dla jego fanów, ponieważ film trudno wytrzymać – doceniam anarchistyczną stylistykę, ale za dużo wrzasku i elementów, które po prostu odrzucają.
„Sion Sono mówi jak jest” / „The Sion Sono” (2016)
Dokument o Sion Sono, który był wyświetlany razem z krótkometrażówką powyżej. Na początku trudno było przejść przez „I Am Sion Sono”, ale „Sion Sono mówi jak jest” wynagrodziło ten trud, kiedy pokazało perspektywę reżysera, który sam teraz nie uważa swoich pierwszych dzieł za warte czegokolwiek. Sam dokument natomiast poza wywiadami z ludźmi dookoła Sono i z nim samym oczywiście, pokrywał okres produkcyjny filmu „Gwiazda szeptów”, w którym gra żona reżysera, Megumi Kagurazaka oraz happening jego grupy Tokyo Gagaga o porwaniu Hachiko.
Jak dla mnie najbardziej interesujące były po prostu kulisy pracy Siona Sono, jak i wywiady na jego temat z Shotą Sometanim i Fumi Nikaido, którzy zagrali u niego najpierw w „Himizu”. Ten film zrobił na mnie wielkie wrażenie i przez niego właśnie myślałam, że jestem „fanką” reżysera, ale już doszło do mnie, że zaczęłam w złym miejscu, gdyż jest to jeden z jego najpoważniejszych filmów. W ogóle nie ujmuje esencji jego dziwacznego stylu, a przecież przerasta w nim nawet Takashiego Miike. Dopiero ta festiwalowa retrospektywa całkowicie przebudowuje mój pogląd na temat twórczości Sono…
„Dziewczyna w technikolorze” / „My Technicolor Girl” (2015)
Film japoński w reżyserii Reia Sakamoto wyświetlany w sekcji o Fukushimie, która specjalnie próbuje ugryźć ten temat od niebanalnej strony, ale myślę, że okoliczności powstawania „My Technicolor Girl” są dużo ciekawsze niż sam film, przy którym trzeba się bardzo starać, aby coś w nim dojrzeć. Producenci tego tytułu zajmowali się wcześniej pinku eiga czyli eksploatacyjnym kinem erotycznym, więc i tutaj nie zabrakło takich scen, które pojawiają się znienacka i raczej powodują dyskomfort niż ekscytują, ponieważ głównym bohaterem jest niemy po raku krtani dziadek. Być może określenie czarna komedia erotyczna jest trafne, ale „My Technicolor Girl” jest na razie filmem, który najmniej mi się podobał z całego programu.
„Przemiana” / „Interchange” (2016)
Thriller malezyjski w reżyserii Daina Saida, który był dla mnie olbrzymim wytchnieniem po „Dziewczynie w technikolorze”. Piękne nakręcony, emocjonujący, zagmatwany i być może pod koniec za bardzo podchodzący pod „wtf”, ale jak dla mnie przywodził na myśl szamanizm w koreańskich thrillerach, więc nic mnie doszczętnie nie szokowało.
Film jest o śledztwie dotyczącym seryjnych mordów rytualnych, dość graficznych. Głównym bohaterem jest fotograf miejsc zbrodni, który coś tam bada razem z kolegą detektywem, ale jak to bywa w konwencji noir, zostaje zwiedziony przez femme fatale i znajduje się w samym środku intrygi, gdzie mamy fantasy, starożytną magię, ptaki i plemię z Borneo. Film baaaaaaardzo w moim guście!
„Córka Nilu” / „Daughter of the Nile” (1987)
Odkopany i odrestaurowany mniej znany film Hou Hsiao Hsiena z lat 80., który doskonale uchwyca tę epokę, co jest jego głównym punktem reklamowym. Mamy metropolitarne Taipei, główną bohaterkę, która chodzi do szkoły i dorabia w KFC, jej trudną sytuację rodzinną (matka nie żyje, ojciec rzadko bywa), trochę odniesień popkulturowych i generalnie bardzo subtelne, kryminalno-gangsterskie tło (brat bohaterki należy do gangu), które rzekomo raczej było zakazywane w filmach tajwańskich tamtych lat, pomimo tego że w sąsiednim Hongkongu szaleli Chow Yun Fat z Johnem Woo. Może dlatego że ich filmy nie były takie realistyczne? Myślę, że „Córka Nilu” będzie ciekawostką dla fanów reżysera.
„Scena życia” / „A Man’s Flower Road” (1986)
Pierwszy pełnometrażowy film Sion Sono… który jest po prostu dwugodzinnym wrzaskiem bez fabuły. Rozumiem rozmyślania nad jego punkową estetyką, ale sam seans tego był koszmarem, ludzie wychodzili tłumnie, a ja sobie drzemałam.
.
„Towarzyszka Kim w przestworzach” / „Comrade Kim Goes Flying” (2012)
Film-ciekawostka, ponieważ jest to pierwsza koprodukcja północkoreańsko-belgijsko-brytyjska posiadająca troje reżyserów z tych krajów. Tak na rozerwanie się – pierwszy film z tego kraju z rodzaju girl power, ponieważ mamy główną bohaterkę-górniczkę, która pragnie zostać artystką cyrkową, ale dla współczesnego, światowego widza wszystko będzie w tym filmie zabawne – naiwność, cukierkowość, aktorstwo (chociaż główną bohaterkę gra gimnastyczka, a nie prawdziwa aktorka, więc można wybaczyć), animowane wstawki, elementy propagandy i hasła o wysiłku klasy robotniczej… Ciekawe jest jednak to, że zapowiadało się na komedię romantyczną, a znalezienie partnera jednak nie było w tym filmie najważniejsze. Tak czy siak, niesamowicie pozytywny seans!
Zostałam do tego na Q&A z reżyserem Nicholasem Bonnerem, który opowiadał o kulisach tworzenia tego filmu. Tak więc, jak „Towarzyszka Kim w przestworzach” nie wydawałaby się kiczowata, mogło być jeszcze gorzej, bo jest to film wybitnie nie w stylu Korei Północnej – tam preferują wybuchy, melodramaty i patos!
„Zapis moich zmysłów” / „A Copy of My Mind” (2016)
Film indonezyjski w reżyserii Joko Anwara, który określany jest jako thriller polityczny, więc narobiłam sobie wielkich oczekiwań, ale jest to tak naprawdę romans obyczajowy zwykłych ludzi, którzy przypadkiem wplątują się w polityczną aferę. Mamy porwanie i tortury, ale też bardzo niehollywodzką pustkę, czekanie na zaginionego i intrygujący obraz indonezyjskiego rynku pirackich dvd…
Moją opinię o tym filmie zdecydowanie polepszyło Q&A z reżyserem, który okazał się być świetnym człowiekiem – zabawnym, elokwentnym, potrafiącym sprzedać swoje dzieło, tak więc była to najdłuższa sesja na jakiej byłam i z największą ilością pytań. Praktycznie nie myślałam wiele podczas oglądania „Zapisu moich zmysłów”, ale dowiedziałam się po fakcie, że praktycznie wszystko było oparte na faktach, a intencją reżysera było pokazanie, że wszechobecne skandale polityczne mogą dotknąć również zwykłych ludzi, którzy uważają, że ich się to nie tyczy. Rozmowa jednak skręciła w stronę tego, jak naprawdę wygląda Dżakarta… Właśnie tak, jak w tym filmie, który podobno jest pierwszą częścią planowanej trylogii. Co by dużo nie mówić – Joko Anwar tak mi się spodobał, że zachęciło mnie to do obejrzenia jego innych dzieł!
„Oczka meduzy” / „Jellyfish Eyes” (2013)
Film familijny w reżyserii artysty (nie prawdziwego reżysera!) Takashiego Murakamiego, który ma niejednoznaczny kontekst Fukushimy, ale powierzchownie można go odebrać jako film dla dzieciaków o słodkich stworkach, które walczą a’la Pokemony i ratowaniu świata przed komiksowym złem w pelerynach. Jak dla mnie świetny seans, zważywszy na 12 rano w sobotę… Do tego miałam nieodparte wrażenie, że Masataka Kubota świetnie się bawi w roli głównego czarnego charakteru (ten jego złowieszczy rechot…), a w jego grupie złoczyńców był jeszcze zawsze mile widziany przeze mnie Shota Sometani. Miałam więc aktorów, których znam, efekciory specjalne i soundtrack z vocaloidem – czego chcieć więcej podczas leniwego poranka? Artyści nie wiedzieli jak odebrać wystawę „Jellyfish Eyes”, krytycy nie wiedzieli jak traktować ten film, a ja postanowiłam cofnąć się do swojego etapu Pokemonów i Digimonów. Tyle.
„Gwiazda szeptów” / „The Whispering Star” (2015)
Minimalistyczny film science-fiction Siona Sono, którego kulisy powstawania widziałam najpierw w dokumencie o nim. Spodziewałam się naprawdę wiele, ale końcowy efekt był… po prostu nieekscytujący. Film opowiada o kobiecie-androidzie, która przemierza przestrzeń kosmiczną, aby dostarczyć przesyłki ludziom nawet po dziesiątkach lat. Fabularnie nie potrafiłam nic z tego wynieść, więc skupiłam się jedynie na stronie technicznej filmu, którą można by w ciekawy sposób rozłożyć na części pierwsze – mamy czarno-białe kadry, retro scenografię statku, zupełnie jakby był to film z czasów „Planety małp”, dużo zbliżeń na detale, wszystkie dialogi szeptane. Nie jest to jednak „Solaris”, a film, który nie wiadomo o czym tak naprawdę opowiada, muszę doczytać.
„Teren budowy” / „Under Construction” (2015)
Pierwszy bengalski film w historii festiwalu, który idealnie pasowałby do dyskursu feministycznego, ponieważ reżyserką jest kobieta, Rubaiyat Hossain, a główną bohaterką aktorka teatralna należąca do zamożnej klasy średniej. Ciekawa perspektywa, ponieważ bardziej spodziewałabym się obrazu slumsów w Bangladeszu i jego robotników, ale to postacie drugoplanowe (siostra głównej bohaterki zachodzi w ciążę z operatorem windy i uciekają razem, by potem żyć w slumsach, bo na tyle ich stać). Natomiast na pierwszym planie mamy nowoczesną kobietę niepraktykującą islam, która kwestionuje wiarygodność odgrywanej przez siebie przez lata postaci z klasycznego przedstawienia, która jest jej zdaniem nierealnym ideałem. Łatwo było zauważyć przeciwstawne linie z mężczyznami w tym filmie – mężem-architektem, który teoretycznie na dużo jej pozwalał, ale bez wahania poparł jej pomysł rzucenia kariery i urodzenia dziecka czy dyrektora teatru, który upierał się przy klasycznej wersji przedstawienia i krytykował wszystko, co bohaterka robiła w reżyserowanej przez siebie wersji uwspółcześnionej.
Motywów w tym filmie było od groma, mieliśmy także katastrofę budowlaną szwalni, która odpowiadała rzeczywistym wydarzeniom, ale przy tym filmie właśnie poczułam, że sekcja konkursowa festiwalu to w sumie przewidywalne tytuły – obyczajowe, ukazujące ponurą rzeczywistość najuboższych, niestawiające tez, a zostawiające wszystko w rękach widza dzięki otwartym zakończeniom… Liczyłam jednak na wzbudzanie wielkich emocji, jestem prostym człowiekiem.
„Twoja i nie tylko twoja” / „Yourself and Yours” (2016)
Kolejny film koreańskiego reżysera Hong Sang Soo dla mnie w tym roku i wiecie co… teraz już kompletnie się na niego „odbraziłam” i postanowiłam przejrzeć całą filmografię. Wszystkie jego filmy są łudząco podobne – ludzie spotykają się, piją, rozmawiają – dlatego potrzebowałam doedukowania się, aby zauważać detale. Ten tytuł czerpie rzekomo inspiracje z „Mrocznego przedmiotu pożądania” Luisa Bunuela i trzeba przyznać, że dopiero po takim porównaniu zaczęłam kwestionować główny motyw czyli kłamstwa głównej bohaterki, że nie jest tym, za kogo ją biorą. Można to przecież interpretować nierealistycznie, prawda? W każdym razie tyle było rozmów o miłości w tym filmie, jak chyba w żadnym innym Hong Sang Soo, a główne role dostali „debiutanci” u niego czyli Kim Joo Hyuk i Lee Yoo Young. Jestem nią oczarowana jako aktorką!
„Sadako vs. Kayako” (2016)
Hehehe… „Alien vs. Predator” japońskich horrorów, ale lepszy, bo nie daje szans ludziom. Kicz totalny, ale po całym dniu obyczajówek po prostu się rozerwałam i parę razy nawet podskoczyłam w strachu. Nie ma to jak oglądanie horroru na dużym ekranie, który nie jest tak zły, że aż irytuje… Ten był świetny w swojej campowości – ludzie w niektórych momentach szczerze się śmiali, ja się cieszyłam na widok dawno niewidzianego Masanobu Ando, a epicki finał trzymał w napięciu do samego końca. Nic dziwnego, że film stał się hitem w Japonii, zaskakująco jest dobry.
Czy to nie świetne, że nikt nie bierze na poważnie „Sadako vs. Kayako” łącznie z twórcami i stąd tak dobre rezultaty?!
Tak więc tyle z podsumowania moich pierwszych doświadczeń z Pięcioma Smakami – spanie, oglądanie filmów, podjadanie, ale ogólnie filmy i znowu spanie. Opisane tytuły widziałam od środy 16.11 do soboty 19.11. Druga połowa festiwalowego tygodnia będzie lżejsza, bo pięć seansów na dzień to naprawdę mój limit, chyba że wrzucono by na sam koniec przyjemną komercję, to może wysiedziałabym więcej. Mam nadzieję znaleźć czas, aby przeczytać do końca „Cichą eksplozję” czyli książkę wydaną przy tej okazji i podzielić się z wami paroma spostrzeżeniami, bo myślę, że warto.