Znane też jako: House Above Time, Siganwuiui Jip, 시간위의 집
Na podstawie: wenezuelskiego filmu „The House at the End of Time” w reżyserii Alejandro Hidalgo
Gatunek: horror
Reżyseria: Lim Dae Woong
Premiera: 2017
Obsada: Kim Yoon Jin, Taecyeon (2PM), Jo Jae Yoon
.
Kolejny „absolwent” omnibusowego „Horror Stories” powraca z pełnometrażowym filmem w gatunku horroru, którego, jak mi się wydaje, lata świetności w koreańskim kinie już dawno minęły, ale ta garstka twórców pod dowództwem Min Kyu Donga próbuje go wskrzesić w ostatnich latach lub przynajmniej dowieść, że to nie tylko niewymagające żadnego wysiłku straszaki i piąte wody po kisielu kilku przełomowych produkcji. „House of the Disappeared” to dość udany remake wielkiego wenezuelskiego hitu. Z pewnością nie zapisze się w historii jak wyjątkowe „A Tale of Two Sisters” Kim Ji Woona, ale jest to kolejny przyzwoity koreański horror w ostatnich latach, tylko nie należy się nastawiać na jakieś rewolucje w gatunku.
„House of the Disappeared” jest zresztą częściej opisywane jako „mystery thriller”, ale już w pierwszych scenach sięga po stylistykę horroru, wprowadzając elementy nadprzyrodzone. Widz od razu zostaje wrzucony w sam środek akcji, kiedy film rozpoczyna się od ocknięcia się Mi Hee (Kim Yoon Jin) na podłodze we własnym domu z raną głowy. Słyszy krzyk swojego syna i zrywa się biegiem do piwnicy, gdzie znajduje dźgniętego męża (Jo Jae Yoon), a jej syn zostaje porwany przez niewiadomą siłę do innego wymiaru przez zamurowane drzwi. Główna bohaterka zostaje oskarżona o morderstwo z braku innego logicznego wytłumaczenia i przeskakujemy dwadzieścia pięć lat w przód, kiedy wychodzi z więzienia na zwolnieniu warunkowym i zostaje zamknięta w domu, w którym przeżyła przed laty horror. Uparcie wierzy, że jej dziecko musi być w nim uwięzione, natomiast odwiedzający ją ksiądz Choi (Taecyeon) chce jej pomóc i podchodzi do tej sprawy racjonalnie – odkopuje stare kroniki i próbuje się jak najwięcej dowiedzieć o rodzinie Mi Hee oraz tajemniczym domu, w którym wcześniej zdarzyły się dwa inne niewyjaśnione zniknięcia…
Kim Yoon Jin po raz kolejny po „Ode to My Father” wciela się w postać dużo starszą od siebie, gdyż Mi Hee po wyjściu z więzienia jest już w starszym wieku. Nie wiem czy to różnica w charakteryzacji, ale tym razem o wiele bardziej naturalnie wypadła jako zawzięta, doświadczona życiem i zdecydowana na zemstę starsza kobieta, która w dodatku złowieszczo charczy z powodu raka krtani. Daje to naprawdę ciekawy efekt, kiedy główna bohaterka tego filmu nie jest śmiertelnie wystraszona i próbująca się uratować wszystkimi siłami (taki mam w głowie stereotyp bohaterki horroru…), ale bezpośrednio przeciwstawia się złu czającym się w jej domu. Do tego film zawiera sporo retrospekcji ukazujących nie do końca szczęśliwe życie Mi Hee sprzed tragedii, tak więc Kim Yoon Jin ma całkiem sporo do roboty, kiedy rolę Taecyeona mógł zagrać dosłownie każdy i równie dobrze wcale nie musiałby być księdzem… Był on tylko narzędziem do wprowadzania wspomnianych retrospekcji.
Tak naprawdę jedyna wada „House of the Disappeared” to brak umiejętności wywołania długotrwałego wrażenia na widzu. Z jednej strony cieszy mnie to, że finał filmu nie stał się krwawą jatką, w której łatwo o śmieszność, ale jeśli domyślić się wcześniej końcowego zwrotu akcji, na którym opiera się cała tajemnica nawiedzonego domu, to naprawdę nie zostaje już nic więcej imponującego. Byłam wręcz zdziwiona melodramatycznością końcówki, ale w końcu miałam do czynienia z koreańską produkcją… Pewne rzeczy są po prostu niezmienne.