Nie mam zbyt wiele doświadczenia w uczęszczaniu na festiwale filmowe. Ogólnie traktuję je jako okazję do poznawania czegoś, do czego pewnie sama bym nie dotarła, obejrzenia filmów, których bym nie znalazła w internecie, spotkania ludzi „z innej beczki” i poszerzenia horyzontów, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało. Jak więc w takim kontekście traktować Warsaw Korean Film Festival, które nastawione jest bardziej na przybliżanie koreańskiej kultury laikom? Przed wyjazdem wielokrotnie padło w moją stronę pytanie, po co w ogóle jechać, skoro i tak widziałam większość tych filmów i nie dowiem się raczej niczego nowego, siedząc w tym kinie prawdopodobnie najgłębiej ze wszystkich? Cóż, kwestia tkwi w tym, po co w ogóle sięga się wielokrotnie po te same tytuły.
Dla rozrywki?
Dlatego, że nigdy nie nudzi się powracanie do ulubionych momentów lub aktorów?
Tutaj sytuacja jest inna, ponieważ przy tak wielkiej ilości koreańskich filmów, jaką oglądam rocznie, prawie nie ma czasu na powracanie do starych tytułów, kiedy trzeba go znaleźć na nowe. Byłam szczerze podekscytowana możliwością obejrzenia „The Truth Beneath” na wielkim ekranie (fun fact: w podsumowaniu zeszłorocznego WKFF wyraziłam życzenie, aby właśnie ten film pokazali w następnej edycji!), bo to jeden z moich ulubionych filmów 2016 roku, ale wkrada się nieunikniony niepokój – a co, jeśli mam o nim fałszywe wspomnienia? Co jeśli za drugim razem nie będzie już tak dobry, jak za pierwszym?
Na szczęście „The Truth Beneath” wciąż jest dla mnie tak samo świetne. Myślę, że można porównać oglądanie na festiwalach znanych wcześniej filmów z pokazywaniem ich swoim znajomym – pragnie się podzielić z nimi tym zachwytem, jakby przekonać się, że moje własne zdanie jest uzasadnione. Ewentualnie sprowadza się do tego, że lubię obserwować reakcje obcych ludzi i podsłuchiwać przelotnie ich komentarze po seansie, bo nie zawsze to, co zakładam z góry, jest tak samo oczywiste dla innych. Szczególnie interesujące są fragmenty, w których różnice kulturowe mogą stanowić barierę. Osobiście nie potrafię sobie wyobrazić, co może czuć przypadkowy widz, spotykając się po raz pierwszy z koreańskim szamanizmem.
Dzisiaj przede mną ponowny seans całkiem niedawno obejrzanego „The Villainess” – aż zacieram ręce, bo po pierwsze, te sceny akcji na wielkim ekranie, a po drugie, czy ludzie będą postrzegać ten film jako typowy koreański o zemście, czy może ich zniesmaczy? Z „The Housemaid” z 1960 roku jest większa zagadka… Ja mam kontekst analizy na studiach sprzed paru lat, ale co taki przeciętny Polak będzie mógł pomyśleć o tym filmie? Że zaskakująco coś tam kręcili w Korei w latach 60.?
Nigdy nie byłam na żadnym festiwalu filmowym, ale po twojej relacji, będę się rozglądać czy w moim mieście jakiś nie będzie. Wydaje się to być ciekawe :) Na pewno postaram się w przyszłym roku pojechać na Warsaw Korean Film Fesival :)
PolubieniePolubienie