Znane też jako: A Man Who Went to Mars, Hwaseongeuro Gan Sanai, 화성으로 간 사나이
Na podstawie: pomysł oryginalny
Gatunek: melodramat
Reżyseria: Kim Jung Kwon
Premiera: 2003
Obsada: Shin Ha Kyun, Kim Hee Sun, Park So Hyun, Kim Min Joon, Kim In Kwon
Analogowego motywu listowego w melodramatach ciąg dalszy, po ostatniej recenzji „The Letter” (1997), ale kiedy tamten przereklamowany film wydał mi się po latach wręcz całkiem niezły, tak powiem już bez ogródek, że „A Letter From Mars” jest właśnie najgorszym przykładem na melodramatyczną ckliwość, sztuczność i wręcz śmieszność, w jaką popada jego nadzwyczaj niewinny główny bohater… Kompletnie nie tego się spodziewałam po nazwiskach, które dodawane do siebie robiły coraz większe oczekiwania – reżyserze Kim Jung Kwonie („Ditto”, 2000), scenarzyście (pracującym również jako reżyser) Jang Jinie („Guns & Talks”, 2000), który przecież samym sobą definiuje swój zdecydowanie ekscentryczny styl podszyty czarną komedią i odtwórcach głównych ról: Kim Hee Sun, która pokazała się nieoczekiwanie z dużo lepszej strony w „Wanee & Junah” (2002), po czym zrobiła znowu krok w tył do persony pięknej, melodramatycznej lalki na ekranie oraz Shin Ha Kyunie, będącemu wówczas świeżo po swoich najsłynniejszych rolach w „Sympathy For Mr. Vengeance” (2002) i „Save The Green Planet!” (2003).
Cała ironia tkwi właśnie w tym, że ci wszyscy ludzie nakręcili razem do bólu sztampowy, klasyczny melodramat, który charakteryzuje się wieloma cechami, jakie można było znaleźć w ówczesnych dramach – przede wszystkim zawiązaniem relacji głównych bohaterów już w dzieciństwie i opieraniem cienkiej jak barszcz fabuły na dosłownie obietnicy, jakimś motywie, który ma niby odróżniać ten tytuł od innych, ale w tym wypadku tytułowe „listy z Marsa” stają się prawie McGuffinem.
Mamy małą mieścinę i dwoje dzieci – Seung Jae i So Hee. Chłopiec podkochuje się w dziewczynce na tyle, że kiedy umiera jej ojciec, miłośnik astronomii, przechwytuje jej listy i odpisuje w jego imieniu, aby wciąż wierzyła, że wcale nie umarł, tylko udał się na Marsa. W takim kontekście gotuje się całkiem tragiczne nieporozumienie, ale zanim główna bohaterka dowie się o tej maskaradzie po latach miłości i śmiertelnie się obrazi, co byłoby właśnie obrazkiem żywcem wyjętym z koreańskiej dramy, „A Letter From Mars” okazuje się być zupełnie innym filmem, który jest po prostu o oddaniu głównego bohatera i wciąż niespełniającej się miłości.
Role dorosłych Seung Jae i So Hee odgrywane są właśnie przez Shin Ha Kyuna i Kim Hee Sun. Byłam zaskoczona, jak mało chemii wytworzyli między sobą, a w tym gatunku to przecież jedna z najważniejszych rzeczy! Przez to właśnie film, w którym grają, wypada na bardzo naciągany… Już jego fabuła sama w sobie jest jakby oderwana od czasu i miejsca, bez krzty współczesności, ale kiedy jeszcze aktorzy nie potrafią sprzedać bajki o wieloletniej miłości, to jak widz ma w nią uwierzyć?! Byłam pod wrażeniem Shin Ha Kyuna tylko dlatego, że jego rola w „A Letter From Mars” jest zwrotem o sto osiemdziesiąt stopni od poprzednich thrillerów, w których wystąpił, ale co zaskakujące, nawet on będący przecież jednym z najznakomitszych moim zdaniem współczesnych aktorów koreańskich nie potrafił mnie przekonać w tym filmie, który zwyczajnie liczy na kolejne wzruszenia.
Widzimy trudną sytuację rodzinną, kontrast między prowincjonalnym Seung Jae a wielkomiejską So Hee, początek prawdziwej relacji, która ulatuje szybko niczym wspomnienie, po czym pojawia się w połowie filmu domniemany narzeczony głównej bohaterki… To wszystko sprawiało, że tylko odhaczałam sobie w głowie kolejne punkty stereotypowej dramy z początku lat dwutysięcznych, co jest już przecież przedmiotem badań i wciąż rzuca cień na współczesne koreańskie seriale. W dodatku ten dwugodzinny film dłużył mi się niemniej niż szesnastoodcinkowa mini-seria… Myślę, że „A Letter From Mars” dobrze reprezentuje swoje czasy, w których wystarczyło tylko połączyć dwa słynne nazwiska i rzucić im odgrzewanego, melodramatycznego kotleta.